(P)
Podróż autobusem z Mangalore do Manipalu była mrożącym krew w żyłach przeżyciem. Ze względu na przeludnienie ruch uliczny odbywa się tutaj na innych zasadach, których na razie nie rozumiem. Wszyscy jadą (lub idą) naraz, ciągle trąbią i nie wiadomo kto ma pierwszeństwo. Prawdopodobnie krowy i kozy są uprzywilejowane, a poza tym panuje zasada "kto większy ten pierwszy". Oznacza to, że autobus (a jest z niego kawał ciężarówy) po prostu jedzie i trąbi na grubo jak statek pasażerski. Rolą pozostałych, a w szczególności pieszych i motorów, jest zdążyć uciec z drogi. Zasada zdaje się działać również na przeciwległym pasie, podczas tzw. wyprzedzania na czołówkę. Psy są do tego wszystkiego przyzwyczajone, bo stoją 10 cm od trasy pojazdu i się nie ruszają. A kierowca nie dotyka nawet hamulca. Na przystankach zatrzymuje się tylko, gdy nieodłączny Pan Kanar krzyczy przez okno gdzie jedziemy, a choreografia pasażerów na przystanku jest wystarczająco entuzjastyczna.
W taki oto stresujący sposób docieramy do Manipalu, gdzie wysiadamy i biegniemy pod daszek przystanku autobusowego, bo leje jakby miało zatopić miasto w 16 minut. Na szczęście jeden pan spośród znudzonego tłumu odpowiada nam, że będzie padało jeszcze ok. 15 minut, a jego przepowiednia okazuje się dokładna.