(P)
Niniejszy wpis chciałbym zacząć od zdementowania pogłosek jakoby nas zestrzelono. To nie nas. Myśmy lecieli do Bombaju, a nie do Kuala Lumpur, choć faktycznie dokładnie w tym samym czasie.
Dolecieliśmy. Korytarz na lotnisku miał z kilometr i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że na podłodze miał... jeden dywan. Szyty na miarę, z dziurami na ruchomą podłogę (coś jak ruchome schody, tylko w poziomie - nakręciliśmy swoją wersję wejściówki do filmu Absolwent z Magdą w roli Dustina Hoffmana). Taki duży dywan raczej trudno wytrzepać lub wyprać, więc zapach stęchlizny towarzyszył nam do hali, gdzie odbiera się bagaże. Na szczęście tam nas opuścił i całe szczęście, bo bałem się, że to Indie tak pachną.
Po wyjściu z lotniska polowanie na białego człowieka z dolarami. Nasze inżynierskie zdolności w mnożeniu i dzieleniu przydały się w kantorze, gdzie bez większych trudności wytargowaliśmy 10% kursu. Następnie z ciężkim sercem odmówiliśmy panu, który chciał nas zawieźć taksówką do hotelu za 1700 INR. Pojechaliśmy za 200 motorikszą, a i tak pewnie jutro się okaże, że przepłaciliśmy. Rikszarz oczywiście nie miał pojęcia gdzie jechać, ale wspólnymi siłami znaleźliśmy drogę.
Na miejscu, w zarezerwowanym przeze mnie hotelu zapanowała konsternacja: jak to, zarezerwowali pokój i... faktycznie przyjechali? No, tego się gospodarze nie spodziewali i na wszelki wypadek wynajęli wszystkie pokoje. Na szczęście 500m z buta dalej mają drugi hotel i z niego piszę niniejszy wpis. Oczywiście po wypełnieniu dokumentu meldunkowego z ok. 40 rubrykami, gdzie połowę należało zostawić puste, a w połowę pozostałych należało wpisać Poland. Pan z recepcji dokładnie wiedział, co to jest ten Poland, bo przecież on był jakiś czas temu we Francji!
I jeszcze kącik przemyśleń filozoficznych:
Dzieci w samolocie płaczą w tym samym, uniwersalnym języku. Niezależnie od narodowości.