(P)
Mowią, że Hampi to Indie w pigułce. Czy to prawda, nie wiem, ale dzięki temu, że miejsce nie jest popularnym celem turystów, łatwiej jest zobaczyć jak naprawdę żyją hindusi. Miasteczko słynie (cóż za rzadkość w Indiach) z licznych ruin świątyń, wioski oraz kilku budynków, które służyły tutejszym władcom. Można zwiedzać szlakiem niedziałającego już akweduktu, który doprowadzał wodę to do wodopoju, to do łaźni królowej, a po drodze świątynie. Po drugiej stronie rzeki na szczycie góry najsłynniejsza świątynia Hanumana, małpiego boga. Świątynia jak świątynia, ale widok z góry... będą fotki, ale nie oddadzą.
Mimo tylu atrakcji dp większości miejsc można wejść bez biletu, a na pozostałe wystarczy jeden bilet (miejscowi - 10 rupii, przyjezdni - 250). Nie ma hoteli - mieszkaliśmy w domu pewnego małżeństwa, które wynajmowało część swoich pokoi. Tanio i ciekawie.
Jedną z funkcjonujących świątyń zamieszkuje słoń, którego praca polega na udawaniu Ganeshy - boga o twarzy słonia. Codziennie rano idą go kąpać do rzeki, po czym malują mu kropki na trąbie, a potem tą trąbą pobiera od ludzi 10 rupii za błogosławieństwo.
O Hampi możnaby pisać dużo, a i tak nie da się oddać istoty tego miejsca. Pewnie coś jeszcze napiszemy (Madzia o małpach?), ale jedno jest pewne: warto tam pojechać.